Świat Japiątek

Okładka

Spis Treści

Rozdział I : Najbardziej (nie) – zwyczajny dzień pod słońcem.

Rozdział II : Marchewka z pieprzem.

Rozdział III : Pasażer na gapę.

Rozdział IV : Nielegalna wyprawa.


Rozdział I: Najbardziej (nie) – zwyczajny dzień pod słońcem.

         Dzień, w którym On dowiedział się najważniejszej rzeczy o sobie, był tak zwyczajny, że trudno w to uwierzyć. Okropnie grzało słońce… ale dokładnie tak samo było wczoraj, przedwczoraj i kilka dni temu też. Zresztą słońce od tego jest, żeby grzać. Tym bardziej na początku lata.

         Od czasu do czasu na niebie pojawiały się puszyste jak bita śmietana chmury. Ale ciekawostka, a niby gdzie miały pojawiać się te chmury, na ziemi? Skoro już mowa o ziemi, to pora na nią wrócić i w końcu zająć się… 

Nim.

         Wszystkie dni, które do tej pory pamiętał, spędził w ciasnym pomieszczeniu. Bez wątpienia miał dużo czasu dla siebie, tylko co z tego, skoro nie wiedział, co z nim robić? Nie umiał pisać, nie umiał czytać, właściwie niczego jeszcze nie umiał. Dlatego większość dnia upływała Mu na jedzeniu i spaniu. Prawie tydzień temu do tych czynności dołączyła kolejna, tak samo prosta – obserwacja wszystkiego dookoła.

         Najbardziej interesowały Go dziwolągi, które przychodziły znienacka, krzątały się tu i tam, a potem znikały bez śladu.

         Podczas jednej z takich obserwacji On odkrył, że Jego gardło wyschło jak piasek na pustyni. Spojrzał na wiszącą obok rurkę i kiedy już miał pociągnąć z niej upragniony łyk wody, zabrzmiał jakiś głos…

         – Ale fajny króliczek! – On znieruchomiał. Bo chociaż w swoim krótkim życiu słyszał już to i owo, odniósł dziwne wrażenie, że tym razem ktoś powiedział to właśnie o Nim. Jakby tego było mało, coś dziwnego zaczęło zbliżać się w kierunku Jego nosa.

         – Gracusiu, zostaw go! Bo cię ugryzie – odezwał się drugi głos, tym razem dużo niższy – Chcesz, żeby babusia milusia w końcu się pogniewała? … natychmiast zabierz ten paluszek… słyszysz? – Ale Gracuś, jak to Gracuś nie posłuchał babusi… milusi i zrobił to, co planował od samego początku – palcem wskazującym spłaszczył czubek Jego nosa jak żelka owocowego.

Tego było za wiele! On, tupnął znienacka i capnął zębami Gracjankowego palucha.

– Au! – Krzyknął zaskoczony chłopiec i schował rękę do kieszeni. – Wiedziałam, że tak będzie – mruknęła niepocieszona kobieta.

Rada babci” (Piosenka babci)

– Musisz mi natychmiast obiecać, że już nigdy więcej, nie będziesz dotykał obcych zwierzaków. Sam widzisz, jak to się kończy.

         – Mhm… – chłopiec wymamrotał coś pod nosem, ale trzeba było naprawdę mocno wytężyć słuch, aby cokolwiek z tego zrozumieć.

         – Co z tobą, nie jadłeś dzisiaj obiadu, czy jak? – na przykład babcia, pomimo ogromnego wysiłku, nie zrozumiała nawet pół wyrazu.

         – No, dobrze… obiecuję, że już nigdy więcej nie będę dotykał obcych zwierzaków.

– Gracjanek ostrożnie wyjął rękę z kieszeni i obejrzał sobie pamiątkę po niedawnym spotkaniu, jaka mu została na palcu. Na szczęście było to tylko lekkie zaczerwienienie.

Gracek i Babcia
Babcia i Gracek

         – Zuch! – Starsza pani odetchnęła z ulgą – od razu wiedziałam, że mój wnuczek to mądry chłopiec. Chodź, idziemy do domu.

         – Ale przecież mieliśmy iść do kina – zauważył Gracjanek.

         – Aj, jaj, jaj! – Babusia milusia pacnęła ręką swoje pomarszczone czoło – na śmierć zapomniałam.

***

Kiedy On ponownie otworzył oczy dookoła panował już mrok.

         – Zaraz, zaraz… – mruknął pod nosem – jak ten dziwoląg mnie nazwał… króliczek?

         – No, a jak miał cię nazwać, prosiaczek?  To nie ta bajka, sorry… – Nagle okazało się, że On miał towarzystwo.

         – A nie przyszło ci do głowy, że tak na ciebie powiedział, bo… jesteś króliczkiem?

         – Nie wiem, jakoś nigdy wcześniej nad tym się nie zastanawiałem.

         – To teraz już wiesz. A… no i przede wszystkim, nie jakiś tam „dziwoląg” tylko chłopiec, który przyszedł z babcią do naszego sklepu. Coś mi się wydaje, że wpadłeś mu w oko.

         – Ale to niemożliwe. Przecież nawet na krok nie mogę opuścić tego miejsca. Zupełnie tak, jakbym miał jakąś kwarantannę.

         – Zawsze bierzesz każde zdanie tak dosłownie? … hello? … Jeżeli ktoś komuś wpadł w oko, to wcale nie znaczy, że mu naprawdę do tego oka wpadł, tylko, że mu się spodobał, kapujesz?         

         – No… może trochę… – bez przekonania szepnął królik. Ale nie miał czasu dłużej o tym myśleć, bo w jego głowie czekały już kolejne wątpliwości, aby je rozwiać. – A czy poza głosem masz coś więcej?

         – Też pytanie! Oczywiście, że mam i to dużo więcej. A w niektórych miejscach chyba nawet trochę za dużo… Zaraz, ale ja się jeszcze nie w ogóle nie przedstawiłam, hello!

Po pierwsze, mam na imię Dejzi. Jestem świnką morską – to było po drugie, a po trzecie, mieszkam w klatce pod tobą. A więc jesteśmy sąsiadami, tadam! – W tym momencie królik otworzył pyszczek, żeby również się przedstawić, tylko że nie za bardzo wiedział jak. – Timo… – z pomocą przyszła mu świnka.

         – Jesteś białym królikiem a na imię masz Timo.

         – Timo – odruchowo powtórzył królik.

         – A tak w ogóle, to mieszkamy w sklepie zoologicznym i naszym głównym zadaniem jest cierpliwie czekać, aż ktoś nas w końcu kupi.

         – Kupi? Nie wiedziałem, że zwierzęta kupuje się w sklepach.

         – To teraz już wiesz.

         Chwilę potem świnka rozwinęła temat i przy okazji poruszyła tysiące innych, bardziej lub mniej ważnych, ale kiedy do jej uszu dotarło delikatne chrapanie, zorientowała się, że robi to zupełnie niepotrzebnie. Malec dawno już spał.

O czym śnił? Ciężko powiedzieć. Może właśnie o tym, jak to cudownie być białym królikiem, a może też zupełnie o czymś innym…

Timo

Spis treści

Rozdział poprzedni

Rozdział następny


Rozdział II: Marchewka z pieprzem.

         Dokładnie dwie minuty przed północą Timo usłyszał podejrzane dźwięki. Ostrożnie podniósł głowę a wtedy drzwi w jego klatce lekko uchyliły się.

         – Ej, mordeczko, śpisz?

         – Ale mnie wystraszyłaś – szepnął królik.

         – Nie wiem, chyba tak, a bo co?

         – He, he… akurat. Śpiochy nie gadają, tylko chrapią jak żółw Puszek. O, słyszysz? – kiedy świnka przestała mówić rzeczywiście słychać było jakieś chrapanie.

         – Mamy szczęście, że nie mieszkamy obok. – Potem mocniej popchnęła drzwi i wgramoliła się do klatki.

         Dejzi była uroczym stworzeniem. Jej długa sierść zakrywała prawie wszystko. Dlatego w pierwszej chwili królik miał wątpliwości, czy stanęła do niego przodem, czy może tyłem. Na szczęście w samą porę wychyliła swój różowy, lekko zadarty nos, który okazał się kluczem do rozwiązania tej łamigłówki.

         – Ale ze mnie gapa! Jeszcze trochę i zapomniałabym o najważniejszym – Dejzi z wdziękiem odgarnęła najpierw biały a potem szary kosmyk ciągle opadającej na oczy grzywki, skruszonym wzrokiem przeprosiła królika i zniknęła gdzieś w ciemności. Trzeba przyznać, że świnka miała wyjątkowy talent aktorski, i kiedy tylko mogła, chętnie z niego korzystała. Na przykład tym razem wcieliła się w postać roztargnionego zwierzaczka, któremu wyleciało z głowy coś bardzo ważnego.

         Nagle Timo zauważył, że jakiś niezidentyfikowany przedmiot powoli wsuwa się do jego klatki.

         – Smacznego – powiedziała świnka i delikatnie stuknęła królika w zęby czubkiem ogromnej marchewki. Przy drugim końcu usiadła sama, a chwilę potem słychać było już tylko mlaskanie.

         – Ależ to jest pyszne… – po kilku minutach uczty Timo zrobił krótką przerwę na odpoczynek – … pięknie wygląda, a o zapachu to już nawet nie wspomnę.

         – Dokładnie… – świnka nie marnowała czasu na niepotrzebne gadanie i zanim powiedziała trochę więcej, przełknęła jeszcze kilka przyzwoitych kęsów marchewki.

Mmm… takie coś to mogłabym jeść i jeść bez końca. Oczywiście w przeciwieństwie do ciebie… – Ostatniej uwagi królik nie zrozumiał dlatego przestał chrupać i wytrzeszczył oczy.

         – No co się tak patrzysz? To nie wiesz, że ludzie kupują tylko miniaturowe króliki, hello ? Podobno jeden chłopak podarował swojej dziewczynie na urodziny tak żarłoczną miniaturkę, że już po dwóch tygodniach nie mieściła się do klatki. Chciał ją zwrócić sprzedawcy, ale już nigdy więcej nie spotkał go na targowisku.

         – Hmmm… – mruknął Timo. – A skąd wiesz? Może jak ty będziesz dużo jadła, też kiedyś urośniesz jak normalna świnia. – Mina Dejzi nieco zrzedła i chociaż nigdy nie słyszała o takim przypadku, dyskretnie odsunęła od siebie to, co zostało z marchewki i na wszelki wypadek wypluła ostatni kęs, którego nie zdążyła jeszcze połknąć.

         Nagle poruszyły się drzwi klatki. Niezawodny instynkt szepnął zwierzakom: Chować się!!! Szkoda tylko, że nie był już taki mądry i nie podpowiedział gdzie. Świnka, starsza i bardziej doświadczona, pierwsza znalazła kryjówkę i schowała się… za królikiem. Timo odruchowo chciał zrobić to samo, ale po pierwsze, miejsce dawno było już zajęte, a po drugie, chyba nikt jeszcze na świecie nie schował się za samym sobą. No dobrze, może ewentualnie legendarny Chuck Norris, bohater bardzo starych filmów o karate, w których różne typy spod ciemnej gwiazdy, z nudów kopały się po kostkach. Niestety odkąd przybyło mu trochę lat, a jego włosy i broda zrobiły się bialuteńkie jak szron, ta sztuczka nie wychodzi już nawet i jemu.

         Ale po co w ogóle drążyć ten temat, tym bardziej, że jakieś dziwne, śliskie paluchy właśnie otworzyły drzwi. Nie było czasu do stracenia. A ponieważ królik nie znalazł dla siebie kryjówki, zamknął oczy i tak postanowił czekać na dalszy rozwój wypadków. Nieproszony gość wsunął się do klatki. Serca przestraszonych futrzaków zaczęły łomotać jak dwa pyrkoczące na polu traktorki podczas jesiennych wykopków.

         – Czy jest tu kto? – zabrzmiał zachrypnięty, lekko nosowy głos.

         – Halo! Przed chwilą słyszałem tu jakąś rozmowę…

          Zapadła cisza. Królik poczuł, że już dłużej nie wytrzyma tego napięcia. Nieśmiało otworzył najpierw jedno oko, a zaraz potem drugie. Widok mocno go zaskoczył. Ponownie zamknął oczy i znowu je otworzył. Nic się nie zmieniło. I chociaż powtórzył ten zabieg jeszcze kilka razy, cały czas patrzył na postać, która była dużo mniejsza od niego. Miała pięć, może nawet pięć i pół centymetra wzrostu, a jej pokryte plamami ciałko i wielkie, błyszczące oczy raczej budziły sympatię niż strach.

         Cisza przedłużała się w nieskończoność. Zaniepokojona świnka odszukała po omacku królika, i kiedy upewniła się, że nadal był w jednym kawałku, również i ona otworzyła oczy. To, co zobaczyła, wprawiło ją w nie lada zakłopotanie. Do tej pory myślała, że to ona wie o wszystkim najlepiej i zna każdego mieszkańca sklepu, ale jak się właśnie okazało, była w błędzie.

         Nie wiem. Wlazłeś tu jak do jakiejś obory. Ani me… ani be?… Kim ty właściwie jesteś, hello? – teraz świnka zagrała wkurzonego zwierzaka.

         – Zobacz jak wystraszyłeś naszego malca. Nie wstyd ci teraz?

         – Jeżeli dobrze pamiętam, to ty też zwiewałaś, gdzie pieprz rośnie – nieśmiało wtrącił królik.

         – A wiesz, że chyba masz rację? bo tam, gdzie się schowałam, rzeczywiście pełno było kulek, tylko że dużo większych od pieprzu. Nie wiem jak ty, ale ja wolałabym nie przyprawiać nimi jedzenia. Nie szkoda ci naszego pana? przecież ten biedny człowiek będzie teraz musiał to wszystko posprzątać własnymi rękami.

         – Trudno, zwierzątka to nie tylko głaskanie i przytulanie, ale też cała kupa innych obowiązków. Sorry, taki mamy klimat  – Timo wzruszył ramionami. W końcu jednak złagodził ton, bo żal mu się zrobiło właściciela sklepu.

         – To wszystko przez ciebie i przez tą twoją marchewkę. Niepotrzebnie jej tyle zjadłem.

         – Nie ma sprawy, na drugi raz przyniosę coś mniejszego – obiecała młodszemu koledze Dejzi.         

         – Trzeba przyznać, że szybko się uczysz i nie dajesz sobie w kaszę dmuchać. Ups! – Świnka zorientowała się, że kolejny raz powiedziała coś, czego Timo mógł jeszcze nie zrozumieć. Dokładnie tak, jak to było z „wpadaniem do oka“.

         – Tylko, błagam, nie pytaj mnie teraz, co to znaczy.

         – No właśnie, a co to znaczy? – uszy królika lekkim drgnieniem dały znak, że chętnie wysłuchają wyjaśnienia.

         – Muszę bardziej uważać na to co mówię, bo ten mały mnie kiedyś zamęczy – mruknęła pod nosem świnka. – To znaczy, że umiesz walczyć o swoje – nagle odezwał się niepytany, a przede wszystkim nieproszony gość.

         – Dokładnie! – Natychmiast przyznała mu rację świnka. – A właśnie! Skoro już sobie gawędzimy i tak dalej… to może łaskawie zdradzisz nam swoje imię. I w ogóle coś ty za jeden, hę?              

         – Oczywiście – chrząknął nieznajomy – jestem Phrynohyas Resinifictrix Trzeci…

         – Phry, Phro… co?! – Królik zakrztusił się i wytrzeszczył oczy. Dejzi natychmiast złapała go za ramię i szepnęła do ucha – takie trudne nazwiska nie istnieją na świecie, on próbuje nas wkręcić.

         – Co zrobić?

         – Zrobić w Karolka, nabić w butelkę, nabrać nas… czyli oszukać. Tak się tylko mówi, kapujesz? – nie czekając na odpowiedź świnka zwróciła się do nieznajomego.

         – Ty chyba sobie kpisz, prawda? Pierwszy raz w życiu słyszę takie trudne nazwisko. Ciekawe jak wymawiają je za granicą?

         – Spokojnie – odezwał się przybysz. – To było w takim starodawnym języku, po łacinie. Po naszemu jestem rzekotką żabią, a dla was, po prostu – Świrek. Nie rozumiem, co w tym dziwnego, przecież wszystkie stworzenia na świecie, rośliny i wiele innych rzeczy mają swoje łacińskie nazwy. Wy na pewno też.

         – Też? – zdziwiła się Dejzi. – No to, jak będzie świnka morska po łacinie, hę? – tego akurat Świrek nie wiedział.

         – Morświnus Dejzikus… – na poczekaniu wymyślił królik.

         – Ha, ha… obśmiałam się jak norka. A ty na pewno jesteś Klapouchus Kulkus.

         – Ech, widzę, że całkiem niepotrzebnie wyskoczyłem z tą łaciną – zarechotał Świrek, którego powoli zaczęły dręczyć wyrzuty sumienia.

         – Słuchaj… a ty zawsze mówisz tak przez nos, czy to może pieprz Kulkusa tak ci brzydko pachnie? – świnka sprytnie zmieniła temat.

         – Nie. To przez kropelki wody, które ciągle jeszcze chlupią mi w zatokach po ostatniej kąpieli w sadzawce – wyjaśnił nowy kolega. Potem śmiesznym paluchem zatkał jedną dziurkę od nosa a drugą z całej siły zaczął wydmuchiwać powietrze.

Ffffffffffffu!!!

Fffffffffffu!!!

          – No, a teraz jak, lepiej? – zapytał zdyszany Świrek.

         – Nic a nic… – zgodnie z prawdą odpowiedziała mu świnka.  Z biegiem czasu zwierzęta zapomniały o tajemniczych nazwach w jeszcze bardziej tajemniczym języku i w końcu zaczęły gawędzić ze sobą jak paczka dobrych kumpli.

         – Tak naprawdę przyszedłem do was, bo… … nie mogę spać po nocach – wyjawił swoją tajemnicę Świrek.

         – Czy to chodzi o naszego żółwia Puszka? – Dejzi od razu wiedziała w czym rzecz.

          – Nie wiem, jak on się nazywa, ale jedno wiem na pewno. Że tym swoim potwornym chrapaniem doprowadził mnie już do rozpaczy. Na dodatek ta jego skorupa… Nie macie pojęcia, jak ona okropnie rezonuje. Na początku, razem z braćmi mieliśmy niezły ubaw i nawet zaczęliśmy przyznawać punkty za każde chrapnięcie. Ale po tygodniu nieprzespanych nocy już nam nie było tak do śmiechu. – Świrek nagle upadł na kolana i zaczął bić piąstkami w dno klatki.

         – Nie wytrzymam tego dłużej. Ciągle chce mi się spać i spać. Popatrzcie na moje piękne, podkrążone i do tego przepełnione smutkiem oczy.

         – No… rzeczywiście, że są jakieś takie… – świnka zawiesiła głos. Tak naprawdę pierwszy raz w życiu widziała oczy Świrka. Dlatego skąd mogła wiedzieć, czy na przykład wczoraj były jakieś inne?

         – Całkiem możliwe – nieśmiało zaczęła mówić dalej – że tych nocy jeszcze kilka nie prześpisz. Żółwie przecież słyną z długowieczności. Na przykład taki grecki może doczekać nawet stu świeczek na swoim torcie urodzinowym, jak nie więcej, hello

         – Ile? No to mnie teraz pocieszyłaś… – załamany Świrek ukrył głowę w swoich łapkach.

         – A nie ma jakiejś domowej metody na chrapanie? – wtrącił się do rozmowy Timo.

         – Słyszałam, że można położyć takiego śpiocha na jednym boku – podchwyciła temat Dejzi – ale w przypadku żółwia… sama nie wiem, jakoś tego nie widzę.

         – A dlaczego nie? – uruchomił wyobraźnię królik – a jakby go tak położyć w suszarce na talerze?

         – Wiem! – Dejzi nagle doznała olśnienia. Podbiegła do Świrka i natychmiast podzieliła się z nim swoją wiedzą. – A próbowałeś gwizdać? podobno to jest idealny sposób na chrapanie!

         – Ja? Gwizdać? Hello!? Przy moich szerokich ustach gwizdanie graniczy z cudem. No chyba, że na palcach, ale kto, pytam się grzecznie, normalny zasnąłby przy takiej kołysance?

         – Spokojnie. Są jeszcze na tym świecie istoty wyczulone na żabią krzywdę.

         – Ale ja nie jestem jakąś żabą… Ile razy mam powtarzać, że jestem rzekotką żabią? Po łacinie…

         – Nic nie szkodzi. I tak ci pomożemy…

         – Akurat! Ciekawe jak?

         – Jak?

Pierwsza pomoc(Piosenka Dejzi, Timo i Świrka)

         Pierwsza pomoc przyszła w samą porę. Dzięki niej Świrek odkrył, że jego szerokie usta świetnie nadawały się do gwizdania i to nawet bez palców. W końcu jednak musiał przerwać swoje popisy, bo za oknem zrobiło się już całkiem widno i pierwsi mieszkańcy sklepu zaczęli budzić się do życia. Z czasem wybrzmiało też ostatnie chrapnięcie Puszka. Żółw ostrożnie wychylił głowę ze swojego domku, solidnie przeciągnął się i przy akompaniamencie śpiewającego gdzieś za oknem strzyżyka zaczął odszukiwać w pamięci sny, których tej nocy, chyba jako jedyny, wyśnił całkiem sporo.

         Półtorej godziny przed otwarciem sklepu świnka poprawiła siano pod głową królika. Potem cichutko, na paluszkach, razem ze Świrkiem, opuściła jego klatkę i tylko sobie znanym sposobem zamknęła drzwi na siedem spustów.

 No, może nie aż tyle…

Ale na jeden na pewno…

Spis treści

Rozdział poprzedni

Rozdział następny


Rozdział III: Pasażer na gapę.

         „Świat Japiątek” – dlaczego akurat tak nazywał się ten sklep zoologiczny?

Może właśnie dlatego, że jego właścicielem był pan Adam Japiątek, a on przecież mógł dać taką nazwę jaką tylko chciał.

         Każdy dzień pracy pan Adam rozpoczynał tradycyjnym obchodem, w czasie którego dokładnie oglądał swoje, jak to pieszczotliwie nazywał wszystkich mieszkańców sklepu, Japiątka. Przeważnie szeptał im coś miłego na powitanie i w niczym nie przeszkadzało mu, że głuchy jak pień wąż w ogóle tego nie słyszał. Sprzątał tam, gdzie trzeba było posprzątać, wymieniał wodę do picia, dosypywał świeżej karmy… Lubił swoją pracę tak bardzo, że często zostawał dłużej w sklepie, a wtedy obiad, który czekał na niego w domu, pod wieczór zamieniał się w kolację. Jego żona, pani Eugenia, już dawno przestała zwracać na to uwagę, tym bardziej, że i ona miała swoją pasję – „Dom za wysypiskiem”, serial telewizyjny, gdzie przez tysiąc siedemset dwadzieścia ileś odcinków, dwóch właścicieli wysypiska śmieci toczyło ciężki bój z takim tam jednym miłośnikiem natury, który wybudował im tuż pod płotem swój ekologiczny dom z bali, co sprawiło, że w żaden sposób nie dało się powiększyć tego wysypiska. Rolę uciążliwego sąsiada kreował znany aktor Karol Parolak. Natomiast dwóch ludzi z wysypiska grali obłędnie przystojni i podobni do siebie jak dwie krople wody bracia Świtek – chyba najsłynniejsza para bliźniaków w całej historii szołbiznesu. Trzeba przyznać, że serial trzymał w napięciu. Na przykład kilka dni temu pan od fabuły ubzdurał sobie, że bracia nie mogą już być bliźniakami, bo mają dwie różne mamy. Biedna pani Eugenia tak bardzo to wszystko przeżyła, że z nerwów wyssała całe opakowanie landrynek anyżowych, które w tajemnicy przed swoim mężem chomikowała głęboko w szafie. Całkiem niedaleko orzeszków ziemnych, które z kolei pan Adam ukrył przed nią. Aż strach pomyśleć, co to będzie, kiedy nagle okaże się, że bracia Świtek mają też różnych ojców…

***

         Bardzo często panu Adamowi pomagała jego wnuczka – Marta. Dziesięcioletnia dziewczynka chętnie opiekowała się zwierzętami, a w każdej wolnej chwili dużo czytała na ich temat. I chociaż lubiła je wszystkie, jedno darzyła szczególnym uczuciem, odkąd po raz pierwszy pojawiło się w sklepie…

***

         Historia ta miała swój początek pewnego niedzielnego przedpołudnia. Po wyjątkowo bezbarwnym tygodniu pracy pan Adam zasiadł w swoim ulubionym fotelu. Inne źródła donoszą, że tak naprawdę fotel należał do kota Bilbo, rozkapryszonego pupilka pani Eugenii. Niestety prawo dżungli – „kto silniejszy ten lepszy“ zmuszało go w takiej sytuacji do zajęcia dużo gorszego miejsca, na przykład na twardej podłodze – pod fotelem. Dlatego nie ma się co dziwić, że Bilbo był chyba jedynym stworzeniem na tej ziemi, które wprost nie cierpiało niedzieli.

***

         Jeden klik pilota i z głośników popłynęły pierwsze nuty leniwego adagio. Kiedy pan Adam wyczuł odpowiedni moment, zamknął oczy, delikatnie uniósł filiżankę i wciągnął nosem aromat kawy, który natychmiast przeniósł go do Toskanii, gdzie grubo ponad czterdzieści lat temu spędzał razem ze swoją małżonką romantyczne wakacje.

Potem uniósł filiżankę jeszcze trochę, i kiedy już miał upić z niej ten pierwszy, upragniony łyczek, łyczunio… ktoś nagle zadzwonił do drzwi.

Zadzwonił, to mało powiedziane. Pan Adam zerwał się z fotela. Odruchowo rzucił filiżankę gdzieś za siebie i jak żołnierz stanął na baczność. 

         Takich okazji nigdy nie marnował kot Bilbo. Pomimo puszystych kształtów natychmiast wskoczył na cudownie wygrzany fotel.

         – Przeklęty dzwonek! – Przecedził przez zęby pan Adam. – Poczekaj! Tym razem się doigrałeś!

         Dzwonek rzeczywiście był okropny. Nie dość, że głośny, to na dodatek paskudnym dźwiękiem odgrywał prawie cały duet z opery „La Traviata“. Ile to już razy obiecywał sobie pan Adam, że w końcu wymieni ten dzwonek na inny. Ale widocznie ciężko mu było tak po prostu wyrzucić do kosza jedyną pamiątkę, jaką dawno, dawno temu przywiózł z Włoch – ojczyzny opery, Ferrari, pizzy… … no i… tego dzwonka…

         Nie czekając na drugą zwrotkę, pan Adam rzucił się do drzwi, no bo ile razy dziennie można słuchać „Libiamo“? Tak bardzo obrzydła mu ta melodia, że nawet zapomniał o podstawowej zasadzie bezpieczeństwa, nie spojrzał przez wizjer tylko od razu nacisnął na klamkę.

         – Panie Adamie, panie Adamie! – W progu stała roztrzęsiona sąsiadka, Emi. 

         – Koniecznie musi mi pan pomóc. Coś jest nie tak z moim garbusem. 

         – Rozumiem, że kupiła pani wielbłąda… 

         – Ręce opadają. Pan to ma tylko zwierzęta w głowie. Jakiego znowu wielbłąda? Garbus to mój samochód. Przecież widział go pan setki razy. 

         – Ach tak, rzeczywiście. Ale dlaczego przyszła pani z tym do mnie? Na takich garbusach to ja się w ogóle nie znam. 

         – A do kogo miałam przyjść? zresztą, tu się nie ma co znać, tu trzeba działać.

         – No ale, żeby działać to najpierw trzeba… 

         – Odnoszę dziwne wrażenie, że jakiś intruz zamieszkał w moim aucie i teraz wszędzie ze mną jeździ. Już nawet nie chodzi o to, że z własnej kieszeni muszę pokrywać koszty transportu. 

         – Jak to z własnej?

         – Najgorszy w tej historii jest fakt, że ten koleś nawet nie raczył zapytać, czy się może do mnie przysiąść. 

         – Coś podobnego!

         – Dlatego czekam z utęsknieniem, aż jakiś dzielny człowiek… o! Na przykład taki jak pan.

         – Kto?

         – No, pan. W końcu zlituje się nade mną i uwolni od… 

pasażera na gapę… 

„Pasażer na gapę” (Piosenka Emi)

***

         Po upływie kilku minut pan Adam patrzył na samochód, który na pierwszy rzut oka wyglądał całkiem normalnie, jeżeli w ogóle tak można powiedzieć o garbusach.

         – Prawie cztery dni stał w garażu – wyjaśniła Emi.

         – Ale kiedy w końcu postanowiłam wybrać się do galerii…

         – Też pani podziwiała „Kuropatwy“? – wtrącił podekscytowany pan Adam.

         – Tak, tak podziwiałam… – nagle sąsiadka zrobiła wielkie oczy. – Ale jakie kuropatwy? 

         – No te, co przechadzają się po okrytej śniegiem równinie i wzbijają delikatny biały pył pod ciężkim, szarym niebem. 

         – Śniegiem… wzbijają… w lato… – kobieta nie mogła uwierzyć własnym uszom. 

         – O czym pan mówi? 

         – Jak to o czym? przecież sama pani wspomniała o galerii. Jeżeli dobrze pamiętam, to w naszej galerii przy ulicy Podrzecznej, już drugi tydzień można podziwiać „Kuropatwy“ – obraz namalowany przez Józefa Chełmońskiego. Nie rozumiem jak mogła go pani nie zauważyć? Przecież stoi jak wół na samym środku sali. 

         – Najpierw kuropatwy, teraz ten wół. Ech… pan to tylko zwierzęta ma w głowie – sąsiadka zorientowała się, że doszło do kolosalnego nieporozumienia.

         – Nie, nie zauważyłam, bo byłam w zupełnie innej galerii. Zwykłej, handlowej… ze sklepami, gdzie nie było ani jednego obrazu a z ptaków widziałam tylko kurczaki. Siedem pięćdziesiąt za kilogram …

***

         Ale wróćmy do tematu. Dzisiaj rano, w trakcie sprzątania samochodu odkryłam coś takiego – sąsiadka ostrożnie uchyliła drzwi garbusa, ale po chwili namysłu zatrzasnęła je z powrotem. 

         – Nie, chyba nie dam rady. Lepiej niech pan to zrobi. – Nagle wąsy pana Adama zjeżyły się jak ogon wystraszonego kocura. Trzeba przyznać, że nieco zaskoczony mężczyzna zareagował bardzo szybko. Wprawnym ruchem głaskającym obu dłoni przywrócił niesfornym wąsom dawną fryzurę w zaledwie kilka sekund. Kiedy już nic nie stało na przeszkodzie, pan Adam wziął głęboki oddech i nieśmiało otworzył drzwi samochodu. To co odnalazł w środku wprawiło go w ogromne zakłopotanie. Do tej pory miał cichą nadzieję, że Emi wymyśliła całą tę historię, albo że oczami swojej wybujałej fantazji zobaczyła coś, co w rzeczywistości nigdy nie istniało. Niestety właśnie przekonał się, że nie miał racji. Na podłodze, pod siedzeniem pasażera zobaczył gigantycznych rozmiarów pajęczynę. 

         Czasem zdarzyło się panu Adamowi przegonić pająka, który beztrosko dyndał nad jego głową i z bliska obserwował, jak idą porządki w komórce. Ale to było wszystko, co go łączyło z tymi stworzeniami. 

         – Tak naprawdę to niewiele wiem na temat pająków – powiedział pan Adam. 

         – Nie znam ich zwyczajów i nawet nie mam w domu odpowiedniej książki, żeby je szybko poznać. 

         – Nic nie szkodzi, ja też nie mam, ale nawet bez książki jestem przekonana, na sto procent, że to paskudztwo żyje tylko po to, żeby w najmniej spodziewanym momencie dopaść niewinnego człowieka i ugryźć go w… 

         – … A wie pani, że mnie chyba kiedyś ugryzł w rękę? – wykorzystał chwilę zawahania sąsiadki pan Adam – pamiętam, że potem bardzo długo miałem czerwoną kropkę na skórze.

         – W rękę bez problemu można się podrapać. Znacznie gorzej jest, gdy ugryzie w …

         – E, nie ma co się martwić na zapas – cierpliwie próbował rozładować napiętą sytuację pan Adam. – Proponuję, żeby poszła pani teraz do domu, napiła się pysznej kawy i wyrzuciła z głowy te ponure myśli. Ja w tym czasie zrobię to samo, a przy okazji wezmę potrzebne mi do wykonania zadania narzędzia.

         – Łagodny głos pana Adama zrobił swoje. Sąsiadka rzeczywiście nieco uspokoiła się. Dokładnie przemyślała propozycję, i kiedy doszła do wniosku, że jest całkiem sensowna, wymamrotała kilka słów na pożegnanie i ruszyła w stronę domu. 

         

         – Chwileczkę! – Krzyknął za nią pan Adam. – Ma pani coś na plecach… – ale już nie zdążył wyjaśnić, że to nie prawda, że to był tylko żart, bo nagle z gardła sąsiadki wyrwał się dźwięk, który bez problemu mógł konkurować nawet ze stadionową wuwuzelą. Emi od razu pomyślała, że to pająk, znudzony nieciekawym miejscem pod fotelem garbusa, wybrał się na niedzielny spacer po jej plecach. Dlatego zaczęła intensywnie otrzepywać się, a kiedy wpadła do swojego domu, zatrzasnęła za sobą drzwi i dla większego bezpieczeństwa opuściła w oknach żaluzje.

***

         Przede wszystkim intruza trzeba było jakoś wywabić z kryjówki. Tylko jak? Z kotem czy kaczką nie byłoby problemu. Kici-kicitaś-taś i po sprawie. Ale jak tu rozmawiać z pająkiem? Może jakiś przysmak? Główkował pan Adam. Tylko co takie pająki jedzą?

         Nieoczekiwanie problem rozwiązał się sam. Kiedy pogrążony w myślach pan Adam zmierzał w kierunku swojego domu, nagle zauważył świerszcza leżącego na samym środku chodnika. Biedak nie dawał żadnego znaku życia, ale nie ma się co dziwić, bo żeby coś dawać, najpierw trzeba to mieć. Co gorsze, wszystko wskazywało na to, że to był dopiero początek kłopotów świeżo upieczonego nieboszczyka. Bo nawet teraz, w tak przykrych dla niego okolicznościach, zamiast iść na zasłużony, wieczny odpoczynek, będzie musiał odegrać rolę przynęty.

         Kilka minut po obiedzie pan Adam był już gotowy do akcji.

Ze skórzanej torby na ramię wyjął potrzebne mu przedmioty. Plastikowe pudełko na pająka, rękawiczki, które miały chronić go przed ukąszeniem i zielonkawego umarlaka. Potem otworzył drzwi garbusa od strony kierowcy. Przechylił do przodu oparcie fotela i na podłodze, tuż przed uplecionym z pajęczyny lejkiem położył przynętę. Następnie wziął do ręki siatkę na motyle i aż po pas wcisnął się do samochodu. 

         Minuty ciągnęły się jak godziny i poza tym, że powoli zaczęły drętwieć mu kolejne części ciała, nic innego się nie działo. Prawdopodobnie pająk nie był aż taki naiwny i nie dał się nabrać na tanią sztuczkę ze świerszczem. Po upływie kolejnych minut pan Adam pomyślał, że być może pająk rzeczywiście już dawno czmychnął przez uchyloną szybę garbusa, albo może nawet podzielił los swojej przynęty.

         Koniec akcji zadecydował w myślach i ledwo tylko wykonał pierwszy ruch, aby wygramolić się z samochodu, coś jakby pacnęło go w plecy. 

         – Aaa!!! – Krzyknął tak głośno, że aż w kilku sąsiednich domach poruszyły się firanki, a wrony przefrunęły z najbliższego drzewa na te co rosły dużo dalej. 

Pan Adam zapomniał w jednej chwili o swoich bólach, o podeszłym wieku i w ogóle o wszystkim. Wyskoczył z garbusa jak prawdziwy komandos. No może prawie jak prawdziwy, bo jednak zawadził tyłem głowy o dach samochodu. I chociaż nic mu się nie stało, to narobił tyle huku, że dwie ostatnie wrony, widocznie te trochę już przygłuche, również poderwały się do lotu i dołączyły do swoich koleżanek. 

         Tym razem to pan Adam spanikował i zaczął strzepywać z siebie pająka.

         – Oj, przepraszam, chciałam tylko zapytać, czy nie napiłby się pan filiżanki kawy – Emi zatrzepotała ogromnymi rzęsami. – Proszę mi wierzyć, jakbym wiedziała, że pan taki strachliwy, to bym nie trąciła pana w ramię. 

         – Mężczyzna wziął głęboki oddech i powoli go wypuścił. 

         – Nie, dziękuję… – mruknął tylko i odruchowo poprawił wąsy.

         – No to… w takim razie… nie przeszkadzam. – Sąsiadka natychmiast zamieniła słowa w czyn. Wdzięcznie odwróciła się na pięcie i zdecydowanym krokiem ruszyła w kierunku swojego domu. 

         – Jeden-jeden… – dodała na odchodne i cichutko zaczęła się chichrać, bo w tej takiej trochę dziwnej rywalizacji, która polegała na tym, kto kogo bardziej wystraszy pająkiem, właśnie doszło do wyrównania.

Kiedy Emi w końcu zniknęła za drzwiami pan Adam po raz ostatni wsunął się do samochodu i pozbierał rzeczy, których nie zdążył zabrać w czasie nagłej ewakuacji.

***

         No i co, dopadł pan tego drania? – zapytała Emi stojącego w progu pana Adama, który przyszedł oddać jej klucze do garbusa. 

         – Nie, ale przejrzałem każdy zakamarek w samochodzie i z całą odpowiedzialnością stwierdzam, że pająka tam nie ma. 

         – No… i przekonał mnie pan – po tych słowach sąsiadka zbladła jak ściana i osunęła się na podłogę. 

         Pierwszy raz w życiu pan Adam doświadczył tak niecodziennej reakcji na swój widok. Z jednej strony poczuł się dumny, że nawet w tym wieku potrafił zrobić ogromne wrażenie na dziewczynach, ale z drugiej… trochę niezręcznie było się tym delektować, kiedy na podłodze leżał człowiek w potrzebie. Pan Adam w końcu przywołał się do porządku i jak przystało na prawdziwego dżentelmena natychmiast przystąpił do akcji ratunkowej. 

         Emi na chwilę otworzyła oczy i resztką sił wyszeptała: 

         – Ramię… 

         – O! Na pewno boli ją ramię… pomyślał. I kiedy pochylił się, aby to sprawdzić, kątem oka zauważył coś, tylko że na swoim ramieniu. 

         – Aaa!!! – Krzyknął i odruchowo strzepnął to coś.

          Niezidentyfikowany obiekt zrobił dwa i pół salta w powietrzu, albo może nawet i trzy, a następnie wpadł prosto do wiklinowego kosza, który stał tuż obok. Pan Adam zerwał z wieszaka pierwszą lepszą kurtkę i przykrył nią kosz. W tym czasie sąsiadka zdążyła już wrócić do świata żywych i po kilku próbach w końcu udało jej się wstać. 

         Kiedy oboje nieco ochłonęli, pan Adam ostrożnie zajrzał do kosza. Na samym dnie, w najciemniejszym jego zakamarku, spoczywał ogromny pająk.

Już na pierwszy rzut oka można było zauważyć, że brakowało mu jednego odnóża. Najwyraźniej był w kiepskiej formie, ale chyba każdy by był po tylu przejściach. 

         – No to na mnie już pora… … do widzenia

– pan Adam delikatnie zasugerował, że chętnie spędziłby resztę wolnego dnia w swoim ulubionym fotelu. Dlatego z powrotem zakrył kosz kurtką, i kiedy upewnił się, że nie zostawił nawet najmniejszej szczelinki, przez którą mógłby przecisnąć się nieproszony gość, ruszył w kierunku wyjścia.

         – Aha, nie musi mi pani dziękować. Cieszę się, że mogłem pomóc. 

         – Zaraz! Jak to do widzenia, no jakie pomóc? – Emi zwinnie przemknęła obok swojego sąsiada i zagrodziła mu drogę. 

         – Chyba nie zostawi mnie pan tak z tym paskudztwem? 

         Mężczyzna zrozumiał, że nie napije się kawy w swoim ulubionym fotelu, dopóki nie zabierze ze sobą pająka. I czy mu się to podobało, czy nie, jeszcze raz założył rękawiczkę i wsunął rękę do kosza. Wycieńczony zwierzak nawet nie drgnął. Ośmielony tym spokojem pan Adam docisnął jednym palcem pająka do podłoża. Drugi wsunął mu pod brzuch i ostrożnie wyjął go z kosza. 

         Emi była przerażona wyglądem pasażera na gapę, którego miała ogromną nieprzyjemność wozić nie wiadomo jak długo w swoim samochodzie. Nawet nie chciała myśleć, co by się stało, gdyby gdzieś, na samym środku skrzyżowania nagle poczuła włochate łapki, które przechadzają się po jej szyi, brrr… 

         Na pożegnanie Emi poprosiła pana Adama, żeby zabrał pająka jak najdalej od niej. Najlepiej jakby wsadził go do jakiejś rakiety i wysłał na Marsa. 

***

         I w ten oto sposób sklep zoologiczny – „Świat Japiątek” doczekał się nowego lokatora, a Marta swojego przyjaciela, ptasznika czerwono – kolanowego – Brachypelmę smithi

         Kto by pomyślał, że to nie królik miniaturka, czy świnka morska skradną jej serce, ale prawie jedenastocentymetrowy pająk. 

         Dziewczynka od zawsze uwielbiała stworzenia, które u większości ludzi budziły obrzydzenie. Ropuchy, jaszczurki a nawet rosówki. Zupełnie tak samo było z liszkami, stonogami i wieloma innymi żyjątkami, które najpierw lądowały w jej kieszeni, a potem rozbiegały się po domu. 

         Co do ptasznika… Z internetu Marta dowiedziała się, że to samica. A! I że nie ma co wylewać łez nad brakującym odnóżem. 

Bo po jakimś czasie odrośnie nowe.

Spis treści

Rozdział poprzedni


Rozdział IV: Nielegalna wyprawa.

Prawie cały dzień Timo myślał tylko o jednym, o pierwszej w jego życiu, nielegalnej wyprawie poza klatkę. I chociaż nie było mu łatwo, cierpliwie czekał na Świrka, no i przede wszystkim na Dejzi, która miała dać tajny sygnał do rozpoczęcia akcji „Puszek” – trzy krótkie drapnięcia w coś, co akurat wpadnie jej pod łapkę. Albo może tylko dwa? Nieważne. I tak za chwilę wszystko się wyjaśni.

Promienie księżyca, jeden po drugim, dyskretnie zaczęły wdzierać się przez okno wystawy do środka sklepu. Nagle uszy królika wyłowiły z nocnej głębiny jakieś dźwięki, ale brzmiały one zupełnie inaczej niż umówiony sygnał. Tak jakby ktoś z wielkim trudem próbował wgramolić się na coś, potem z tego spadł, otrzepał swoje futerko i znowu zaczynał się gramolić. Zaciekawiony Timo bezszelestnie podkradł się do drucianej ściany swojej klatki. Przez szczelinę między prętami wysunął jedno ucho i na chwilę wstrzymał oddech.

– Ej, pamiętasz ile miało być tych drapnięć? – nagle usłyszał dobrze znane mu już głosy.

– O czym ty mówisz?

– O naszym tajnym sygnale do rozpoczęcia akcji, hallo!

– A no tak! Wydaje mi się, że koło jedenastu.

– Chyba kpisz! Nie mam zamiaru drapać tyle razy. Dopiero co zrobiłam pazurki na wysoki połysk. Myślisz, że to takie łatwe? Prawie dwie godziny pocierałam nimi o futerko na brzuchu. Jedenaście razy…

Nie wytrzymam z tą żabą.

– Sama jesteś żabą! Ile razy mam ci tłumaczyć, że akurat ja jestem rzekotką?! No, co prawda żabią, ale za to po łacinie…

– Dajcie już spokój… – Timo w końcu nie wytrzymał i postanowił włączyć się do rozmowy pomiędzy Świrkiem a Dejzi.

– Czy ten sygnał jest nam jeszcze w ogóle do czegoś potrzebny?

– Ależ oczywiście! – Zarechotał Świrek – dzięki niemu będziesz miał pewność, że to my przyszliśmy do ciebie a nie ktoś inny.

– Dokładnie! Żeby rozpocząć naszą akcję a nie jakąś inną – wtrąciła Dejzi.

– Tylko, że ja już od piętnastu minut wiem, że to wy do mnie przyszliście a nie ktoś inny – powiedział Timo.

– I to bez tego waszego sygnału. – Dejzi i Świrek spojrzeli na siebie.

– Jeżeli natychmiast nie przestaniecie tak głośno nawijać, to już za chwilę o naszej tajnej misji będzie plotkował cały sklep.

– Nawijać? – Świnka z wielką uwagą zaczęła przyglądać się królikowi. – A czy możesz mi powiedzieć, w jakim to było języku?

– Domyślam się, że w jakimś młodzieżowym – z drwiną w głosie zarechotał Świrek. – W takim razie zapamiętaj sobie młodzieńcze raz na zawsze, że my, stworzenia starszej daty nie nawijamy, tylko rozmawiamy. Nawinąć to sobie można sznurek na patyk, prawda?

– mówiąc te słowa Dejzi szturchnęła łokciem Świrka, aby jej przytaknął.

– Dokładnie! Albo nawet nitkę na palec – płaz nie chciał być gorszy i na poczekaniu wymyślił swój przykład.

– Nie szkoda ci czasu? przecież to prawie to samo, hello! – szepnęła świnka.

– Jak zwykle masz rację, ale z jedną rzeczą nie mogę się zgodzić. – Dejzi lekko uniosła brwi i pytającym wzrokiem spojrzała na kolegę.

– Jak w ogóle mogłaś powiedzieć o sobie, stworzenie starszej daty? – Świnka wstrzymała oddech. Słowa, które usłyszała przed chwilą, zabrzmiały w jej uszach jak najpiękniejsza melodia pod słońcem…

Spis treści

Rozdział poprzedni